Przemierzaliśmy zachodnie Zakarpacie, zaglądając do wsi i chutorów, drogami (które często-gęsto trudno nazwać drogami) i leśnymi ścieżkami, przez górskie grzbiety, z doliny do doliny.
Jak zwykle, wyruszyliśmy ze stacji Tychy do Zwardonia - droga przez mękę śląskimi kolejami.

Po prawie 5h swawolenia, osłabieni, pakujemy się do wagonu i nyny w różnych miejscach i pozycjach ;).
Wschód Słowacji wita nas słońcem i małą ilością śniegu, co po przyjeździe z zaśnieżonej i zachmurzonej Polski budzi pewne zdziwienie, ale jest OK i udajemy się oczywiście na piwo!
Jeszcze 25 km autobusem, 3 km "z buta" i meldujemy sie na granicy słowacko-ukraińskiej, odprawa sprawna i następne 7 km maszerujemy do Wielkiego Bereznego.

Już po zmroku spadamy z miasteczka, szukamy mostu,
przechodzimy rzekę i zagłębiamy się w góry.

Bawimy się dobrze, ogień płonie, mróz tężeje, więc herbatki wchodzą!
Rano niektórzy mają problemy z pamięcią, ale jako, że urodziny i początek wyprawy to zostaje im to wybaczone! ;)
I to była najzimniejsza noc, później temperatura już się tylko podnosiła, zachmurzenie, niestety, też!
Sprawnie zbieramy się i zagłębiamy w interior.
Pierwsza wieś wita nas sklepem w 150 letnim, drewnianym domku,
sklep to mocno powiedziane słowo, magazyn mieścił się w wolnej izbie, a "sklepowa" przynosiła co trza na ganek!

Spędziliśmy trochę czasu w kuchni, która, jak to w tamtych rejonach, pełni rolę jadalni i sypialni.



doliną potoku udaliśmy się do następnej wsi.
Oczywiście wylądowaliśmy w sklepie, który tam pełni rolę wiejskiego domu kultury, miejsca spotkań i baru.
Sklep był zrobiony chyba z kontenera, był zamknięty, ale wieść gminna, że idą "turisty"dotarła do sklepowej i szybko się zjawiła, oczywiście z połową wsi!
W sklepie tylko podstawowe artykuły, dla nas wystarczające, ważne, że piweczko jest...to i rozmowy z tubylcami są ciekawsze! ;)
Siedzimy tam do wieczora, dzieciaki odprowadziły nas do chaty "ohotników" czyli myśliwych, tam spędziliśmy noc, a rano znów do tego samego przybytku czyli baro-sklepu, na śniadanie ;)
Dziwnym trafem, zawsze trafiamy do wsi prosto pod sklep, a tym samym bar! :) Ale, w końcu, przyjechaliśmy tam nie tylko szwendać się po dziczy tylko też poznać tubylców, których o tej porze roku w górach nie uświadczysz!
I tak śmigaliśmy od wsi do wsi, przez grzbiety i lasy.
Śniegu niby dużo nie było, ale ścieżki nieprzetarte i duże oblodzenie, więc raczej ciężko się chodziło.
Na grzbietach przydały się rakiety śnieżne, ale we wsiach potrzebne by były raczej raki, totalne lodowisko, szczególnie na drogach!Nikt nie posypuje dróg, a kierowcy jakoś sobie radzą.
Do Czornogłowy, czyli trochę wiekszej wsi, dotarliśmy już pod wieczór, trochę zasiedzieliśmy się w sklepie i trza było zasięgnąć języka u miejscowych co do noclegu, no i znalazł się Wasia, który zaprosił nas do siebie, 100m obok.
Tam znów czekało nas iście królewskie przyjecie,
na stole domowe przetwory, sało, zupa z dzika, no i oczywiście samogon, a jakże! Spanie w gościnnym pokoju, napalone w piecu :)

Rano na śniadanie jajecznica na sale, z cebulką, na domowych jajkach, zrobiona przeze mnie, smakowała wybornie!Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na wschód, czekał nas poważny trip, a pogoda się raczej popsuła.
Do Bukiwcowa szliśmy około 10 km oblodzoną drogą, doliną rzeki, a później w górę, na grzbiet.
Im wyżej tym bardziej mglisto i głębszy śnieg.

Oczywiście nic nie przetarte...tam po raz pierwszy przydał się GPS, ale za grzbietem żarty się już skończyły, szliśmy tylko na kierunek, po stromym stoku, i masie powalonych drzew!W końcu dotarliśmy najpierw do potoku, a później do drogi.
Obraliśmy kierunek na Lumszory, wioskę, w której mieści się "Turbaza", czyli knajpy, kwatery itp.

Temperatura w kotle około 40C (można było zrobić sobie większą!), a w rzece około 0C ( tam już nie można było nic zrobić!).
Jako, że byliśmy jedynymi gośćmi to wszystko było dla nas...jak to zobaczyliśmy to żadna siła już nie była w stanie nas ruszyć!Moczyliśmy dupska na zmianę, raz w kotle, raz w rzece, okładaliśmy się gałązkami ziół...po prostu bosko!!!
I tak do nocy.
Spaliśmy oczywiście, obok kotłów (były 2),
rano śniadanko, znów jajura na sale, piweczko i w drogę!
Co dobre szybko się kończy, w nocy spadło dość trochę śniegu i za wsią zaczęliśmy przecierać szlak na grzbiet.
Wybraliśmy krótszy trip w stronę Ljuty, przez grzbiet i dolinami. Początkowo planowaliśmy prze połoniny, ale zrobiło się lawiniasto, wiec odpuściliśmy.
I chyba to była dobra decyzja, bo ten "krótszy" był na te warunki i tak za długi.
We mgle cudem znaleźliśmy właściwą dolinkę odchodzącą z grzbietu i szliśmy nią w totalnej dziczy,
ciągnęła się jak baranie jaja, miejscami musieliśmy zakładać rakiety.

Chałupy ani szopy nie było, totalna dzicz, więc został nam las...a temperatura zaczęła się podnosić, odwilż,
najgorsze co może być na takiej wyprawie!
Znaleźliśmy miejsce pod świerkami, ognisko rozpaliliśmy, był nawet fajny wieczór, ale zaczęło kapać z nieba.W nocy regularnie lało!
Płachta uratowała nam dupy, ale i tak śpiwory i wszystko inne było wilgotne...dobrze, że to był ostatni biwak
Poranek powitał nas słońcem i niebieskim niebem, w końcu!Szybkie śniadanie i zaczęliśmy się zastanawiać
nad pokonaniem rzeki...coś nikomu się nie uśmiechało rozbierać do pasa i włazić do wody,
która ma 0C!

szło 5 dorodnych sztuk!Niezbyt pewnie się poczuliśmy, Maruś szedł ostatni i co chwilę się nerwowo oglądał za siebie! ;)

Jeszcze tylko 2 km i znaleźliśmy się pod sklepem we wsi koło Ljuty...tam był nasz finał!
Szybki posiłek czyli ukraińska puszka rybna, nieodzowne piweczko i wynajętym samochodem zostaliśmy podrzuceni na przejście graniczne ze Słowacją...następnie 24 h odysei powrotnej! :)
Juz bym tam wrócił jeśli mam być szczery ;)
OdpowiedzUsuńFajno fajno !
Wielkie dzięki wszystkim uczestnikom!
OdpowiedzUsuńŚwietny reportaż Pałkowniku!!